poniedziałek, 21 lutego 2011

waga: 49,7 kg

dawno nie pisałam, a to oznacza tylko jedno - spierdoliłam. niestety mam za sobą kilka dni normalnego jedzenia, zero ruchu, zero ćwiczeń. w prawdzie bardzo dużo chodzę, ale to i tak nic. śnieg znowu spadł, więc bieganie póki co odkładam na dalszy plan. odpuściłam sobie dietę, ale już do niej powracam, potrzeba była mi przerwa. co dziwne nie wyszłam z wagą ponad 50,5 kg, co bardzo mnie cieszy. wczoraj miałam jednodniową głodówkę, a dzisiaj zaczynam dietę kopenhaską motylkową, która mam nadzieję, że tym razem zakończy się sukcesem. trzymajcie kciuki. następne ważenie - za tydzień.

niedziela, 13 lutego 2011

waga: 47,3 kg

do dnia wczorajszego nawet nie chcę wracać. był alkohol, nie zjadłam nic, nie wymiotowałam, doszłam do domu, byłam na maksa nawalona. zrobiłam coś czego zrobić nie powinnam. poza tym miałam niezłą histerię. kocham ten upust emocji. dziara na ręce niezła. ostro zaszalałam. ważne, że waga ładnie spadła. 
dzisiaj niedziela, zrobiłam sobie dzień jedzenia tego na co mam ochotę. wpłynie to dobrze na moją psychikę. jutro jedziemy dalej. przy okazji ferie się skończyły, szkoda. znowu ta nauka, odrabianie lekcji i zbieranie ocen. towarzyszy mi apatia, powiem szczerze, że apetyt straciłam. nawet samotnie uprawiam jogging, co wcześniej sprawiało mi trudność. czuję się zrównoważona, spokojna, lecz wciąż tłumię w sobie emocje. chyba dorastam, ciekawe doświadczenie. 

piątek, 11 lutego 2011

waga: 48,0 kg

nowością jest fakt, iż mój wzrost zwiększył się o kolejny centymetr. mierzę 163 i warzę równe 48 kilogramów. jestem spokojna i zrelaksowana, czuję, że cierpliwość mi się opłaci. w prawdzie dzisiaj takie czterysta kalorii z hakiem, lecz nie przejmuję się tym, gdyż do końca dnia już nic nie jem, z kolacji rezygnuję. śniadanie zjedzone o 9 rano, oraz obiad przed dwunastą dadzą mi energię na cały dzień. jutro zaś planuję na śniadanie zjeść bułkę-pizzę, gdyż mam na nią ochotę, a do końca dnia nic. dojdzie pewnie alkohol, który w weekend jest stałym aspektem, dodatkowo będzie zwiastować koniec ferii. ustabilizowałam wszystko i bez stresu prowadzę odchudzanie. zastanawiam się nad wspomagaczami w formie tabletek, na przykład therm-line, c.l.a.1300 fit active lub alli, jeszcze zobaczę jak będę stać z pieniędzmi, lecz podejrzewam, że czeka mnie nagły przypływ gotówki. 
zapraszam Was na drugiego blogspota, tam piszę pamiętnik, bardziej szczegółowy, ten jest tylko taki symboliczny. opisuje tam moje przemyślenia, nieco zmodyfikowane, w formie opowiadania, ale myślę, że jeśli lubicie czytać to co tutaj piszę, to ten drugi "pamiętnik" także się Wam spodoba.

czwartek, 10 lutego 2011

waga: 48,4 kg

waga ani drgnęła, ale nie przejmuję się tym. teraz muszę sobie zapracować, by poszło w dół. dzisiaj idę biegać dwie godziny. wczoraj ćwiczyłam około 50 minut. na szczęście jest w miarę ciepło, przedwiośnie zbliża się dużymi krokami, pomijając fakt, że zima ma powrócić. póki co mam zamiar skorzystać z pogody ile wlezie. wiosna zapowiada się bardzo aktywnie, po południowe biegi, wieczorne i poranne ćwiczenia, nie zapominając o nauce. ciężko będzie pogodzić wszystko ze sobą, ale dam radę. planuję także podszkolić się w rysowaniu, grze na gitarze i na harmonijce. będę także chodzić na rolki, rower, długie spacery. muszę dobrze się uczyć w tym semestrze, mam w planach ukończyć gimnazjum z paskiem na świadectwie. nikt mi w tym nie przeszkodzi. 
dzisiaj pewnie jakieś trzysta kalorii z hakiem, śniadanie i obiad, od 12:00 już nic nie jem. jestem zadowolona, że idzie mi tak dobrze i oby tak się utrzymywało jak najdłużej! śniadanie zjadłam o 9:30, zaokrąglając policzyłam za nie 150 kcal, obiad o 11:40 około 200 kcal, więc na dzisiaj zaokrąglone 350 kcal i na tym koniec. 

środa, 9 lutego 2011

waga: 48,4 kg

nie liczę kalorii, po prostu staram się rzadko, mało jeść, kalorie mnie stresują. nie lubię limitów, ani stawianych mi granic, gdyż jestem wolnym człowiekiem, bez ograniczeń i po prostu trzymam się diety opartej na danych owocach, warzywach i tak dalej. zrobiłam dzisiaj ciastka, nie wyszły tak jak miało być, ale były bardzo niskokaloryczne, więc skosztowałam cztery, może z 20 kcal na te cztery sztuki by było, albo i mniej. rano zjadłam grejpfruta, co właściwie też nie ma czegokolwiek niekorzystnego. nie walczę już z jedzeniem, po prostu nie jem i udaje mi się. trzeci dzień jest dobrze, czuję, że jestem na dobrej drodze. dzisiaj idę pobiegać, będąc owiniętą w folię, znowu się zdyszę, zmęczę, spocę, ale właśnie o to chodzi. zakwasy mam do teraz. postawiłam na sport na zewnątrz, nie lubię ćwiczyć w domu. prawdopodobnie w tym tygodniu jeszcze pojadę na rowery na dwie godziny, lub dłużej, co bardzo przysłuży mojej diecie. jestem coraz bardziej zachęcona do osiągnięcia ideału.
słyszę głos, ujawniający się poprzez mój oddech. on mówi mi dobrze, że mam walczyć, że dobrze mi idzie i, że coraz lepiej daję sobie radę. niedługo będę potrafiła sama się tak motywować, jak wcześniej, lecz teraz, potrzebny mi ten szept, który podpowiada co jest dobre, a co złe. tym szeptem jest Ana i wiem, że to ona, bo sama utworzyłam ją w swojej podświadomości.

wtorek, 8 lutego 2011

waga: 49,3 kg

dnia wczorajszego odmówiłam sobie jedzenia całkowicie. jedynie woda, sok jabłkowo-malinowy i cudowne uczucie pustki w żołądku. dzisiaj na śniadanie zjadłam jedynie pół grejpfruta i około 150 ml maślanki naturalnej, co na daną chwilę daje mi sto kalorii z hakiem i tak już pozostanie. wczoraj byłam godzinę biegać, zatrzymując się co pewien czas i wykonując ćwiczenia. dzisiaj planuję także pobiegać, nieco intensywniej niż wczoraj, lecz i tak było nieźle, skoro mam zakwasy na udach. czuję w sobie siłę. i postanowiłam jedną, jasną zasadę: "jeśli nie umiesz walczyć z jedzeniem, to po prostu nie jedz" i tego się trzymam. rysuję anorektyczki, swoje ideały, chude, kościste szkielety, to mi pomaga. piszę w pewnym sensie pamiętnik oraz jem minimum, tak jak było ustanowione. ten, drugi tydzień ferii, będzie przełomem w moim życiu. spędzę go aktywnie i mało jedząc. mam nadzieję zejść chociaż poniżej tych 48, do których ostatecznie dobijam, później zawalam i znowu jestem w punkcie wyjścia (50,4 kg, lub nawet i więcej). tym razem musi się to zmienić.

niedziela, 6 lutego 2011

waga: 50,4 kg 

tak, po raz kolejny przytyłam. dobrze, że jeszcze tylko ta feralna niedziela, niedziela, której nienawidzę. nienawidzę tej sztucznej, rodzinnej atmosfery. nienawidzę tych tłustych obiadów, ale kocham swoją rodzinę, kocham ojca, matkę, nawet to niegodziwe rodzeństwo. czy to jakaś wielkoduszność z mojej strony? nie, strach przed samotnością. jak można być samotnym, będąc owianym rodzicielską, lecz od niechcenia, troską? czuję się opuszczona, zdesperowana. umykam prawdzie, żyję wciąż w kłamstwie. już ugrzęzłam w tym na dobre, nie ma odwrotu. dla wyjaśnienia; kłamię tylko w wyjątkowych sytuacjach, jestem w tym dobra i już dawno przestałam odczuwać jakiekolwiek pożałowanie. 
założyłam drugiego bloga, będę na nim pisać jako chłopak, będzie to opowiadanie oparte na moim życiu. taki drugi "pamiętnik", lecz pisany przez moją drugą osobowość, tą, którą żyję przed wszystkimi, wbrew samej sobie. mam nadzieję, że kogoś z Was zainteresuje treść, którą będę umieszczać na tamtym blogspocie. dawno nie pisałam takich rzeczy, ale powiem nie skromnie, że mimo to nie brzmi to najgorzej. także zapraszam Was w link pod notką.

sobota, 5 lutego 2011

waga: ?? kg

wciąż nie chcę przyjąć tego do wiadomości, wiem ile waga wskazuje, lecz wstyd się przyznać. w moim żołądku przewala się alkohol, konkretnie wódka smakowa, woda gazowana i nie gazowana oraz tony żarcia, które pochłonęłam. wszystko powoli przechodzi przez jelita, jest trawione, wydalane i tak w kółko. cała ta monotonia, trwająca dosyć spory czas, natchnęła mnie do czegoś w formie pamiętnika, bądź opowiadania. pisanego, przez moje "drugie ja", w rodzaju męskim. zamieszczę to w kolejnej notce, a nuż ktoś się tym zainteresuje.  
nuży mnie sen. czas na zagnieżdżenie się w kołdrze, przy uchylonym oknie, które wpuszczać będzie chłód do mojego pokoju, oraz mego serca. przedzierające zimno, które gości we mnie od długiego czasu. namiętność i czułość, wrażliwość, którą miałam jako wchodząca w dojrzewanie nastolatka - zniknęła. w mej duszy zagościł chłód, obojętność, apatia i agresja. agresja, która ukrywa moje rozterki, desperację i ból. jak długo można udawać, że wszystko jest dobrze? jak długo jeszcze będę to potrafiła? idzie mi już coraz gorzej. chociaż... i tak tego nikt nie zauważa. rodzice mają młodsze rodzeństwo na głowie. ja już się nie liczę, bo potrafię pokierować swoim życiem. potrafię? ha! wolne żarty. nikt nigdy nie podejrzewa co robię. łykam tabletki, zadaję sobie ból fizyczny, bluzgam, kłamię, sięgam po alkohol. czy to jest ta droga, którą podjęła osoba potrafiąca kierować własnym, pieprzonym życiem? otóż odpowiedź jest niepodważalna, oczywista i jednoznaczna - nie
waga: ?? kg

do dnia wczorajszego nawet nie chcę wracać. to było godne pożałowania. skończyłam dzisiaj czytać "Sto pociągnięć szczotką przed snem", podobało mi się. później sięgnęłam po "Anna się odchudza", lecz to nie należało do ciekawych. było wręcz nudne i głupie. planuję dzisiaj przeczytać jeszcze "Pamiętnik Weroniki" oraz ściągam kolejne ebooki, by móc zagłębić się w ich treść.
 
"Zastał mnie wyciągniętą na łóżku, gdy z uwagą obserwowałam wielką muchę, która uderzała o klosz pod sufitem, powodując nieznośny hałas. Myślałam, że ludzie odbijają się konwulsyjnie o świat tak samo jak ten głupi owad. Hałasują, mieszają, kręcą się wokół różnych rzeczy, nie mogąc ich nigdy uchwycić do końca; czasami mylą pożądanie z pułapką i padają w niej trupem, gnijąc w klatce w świetle niebieskiego reflektora."

piątek, 4 lutego 2011

waga: 48,4 kg

jest kiepsko, ciągle opadam z sił, tłumi mnie chęć jedzenia, ale walczę z tym, nie mogę się poddać, ano - daj mi siłę. 
zjadłam dzisiaj na śniadanie tosta z dwóch kromek pieczywa słonecznikowego, do tego pół jabłka i pół pomidora plus kawa czarna. co oznacza, że dalsze posiłki muszę trochę zelżyć, ze względu na kaloryczność pieczywa. wasy nie miałam pod ręką, więc zastąpiłam to ciemnym chlebem. na daną chwilę wychodzi jakieś dwieście kalorii, bynajmniej tak mi się wydaje. 
zaczęłam czytać bardzo ciekawą książkę pt.; "Sto pociągnięć szczotką przed snem", bardzo mnie wciągnęła, za chwilę wracam do jej czytania. jeszcze akcja się nie rozkręciła, ale tematyka bardzo ciekawa, ciekawie napisana i przyjemnie się czyta. 
w dalszym ciągu nie ćwiczę. jedynie a6w, dzień ósmy. czy widzę efekty? tak, mój brzuch jest przyjemnie płaski, ale wciąż wiele mu brakuje do perfekcji, do chudości. waga powoli spada w dół. całkiem przyjemne tempo. na noc wypiłam litr wody nie gazowanej, z pewnością jeszcze zatrzymana jest w moim organizmie, co w efekcie daje niską różnicę wagi, 0,2 kg w ciągu dnia. jest dobrze.

czwartek, 3 lutego 2011

waga o godzinie 10:30 - 48,6 kg, a to oznacza, że w ciągu jednego dnia spadło 1,3 kg, co jest nie małym osiągnięciem. drugi dzień. daję radę, dzisiaj już nie mam problemu z pohamowaniem się od jedzenia. za to mój sen... upadek z wysokości, czułam jak roztrzaskuje mi się kręgosłup o posadzkę, posmak krwi w ustach, ta cholerna niemożność jakiegokolwiek ruchu. trochę wstrząsające kilka sekund po przebudzeniu.
dawno nie ćwiczyłam, ostatnio robię tylko a6w, pora w końcu się wziąć za resztę ćwiczeń. pewnie jeszcze zmiana planu ćwiczeń by się przydała, na jakiś bardziej zaawansowany. już wkrótce będzie cieplej, co zwiastuje bieganie, długie spacery, jazdę na rolkach, rowerze. w weekend możliwe, że wybiorę się na lodowisko, jeśli sprawy potoczą się jakbym chciała. póki co to ważna jest utrata wagi, jeszcze 8,6 kg, a później? sama nie wiem co pocznę. może wprowadzę jakieś zdrowe zasady żywieniowe w domu? wątpię by chcieli pójść mi na ustępstwo, za bardzo kochają słodycze, jedzenie po nocach i siedzenie z wywalonym brzuchem na kanapie. w sumie to i tak głupi pomysł, nie będę sobie szarpać nerwów.

środa, 2 lutego 2011

po raz drugi - pierwszy dzień kopenhaskiej motylkowej - powiódł się. mimo obrzydliwej chęci by się nażreć, podołałam wyzwaniu. obecnie jestem nieco wstawiona, dlatego mam tak wzmożony apetyt, ale walczę z tym i wiem, że dam radę. nie chcę być pieprzonym grubasem, który sobie dogadza na wszelaki sposób. od żarcia po napoje, zachcianki i inne ludzkie potrzeby. mam to głęboko w dupie, że lodówka pełna, a po szafkach pochowane są płatki, pieczywo, a dla mnie tata kupił batonika. mam to w dupie! nie zasługuję na jedzenie, nie zasługuję na nic. będę cierpieć i moje zachcianki zostaną niezrealizowane. a ja będę chuda! to największa nagroda.
kupiłam sobie trzy myszki. nazwałam je całkiem kusząco; Snickers, Mars i Twix. tak, jak te wysokokaloryczne batony, które aż się proszą o pochłonięcie je mimo diety. maleńkie myszy łaciate to coś co ratuje mnie w tej chwili. sięgając po czekoladową zakąskę pomyślę; "czy na pewno chcesz zjeść te urocze maleństwa, które goszczą w twoim domu? chcesz pozbawić je życia? co z tego, że jedzenie nie ma porównania w żywych stworzeniach. nie rób z siebie idiotki, jesteś silna, szmato, weź się w garść!" i to pomoże mi wytrwać. ana - tak to ona podpowiada mi te myśli. gani mnie w kierunku przeciwnym niż jedzenie, grubość i miliony kalorii. jutro zjem smacznie i nisko-kalorycznie w drugim dniu diety i będę z siebie dumna! ana i ja będziemy dumne, że zaczynam pojmować w czym biorę udział. a jest to droga do perfekcji, chudości i piękna! 

wtorek, 1 lutego 2011

moim największym problemem jest jedzenie. dzisiaj spierdoliłam sprawę. wezbrała się we mnie złość, straszna złość, gniew i wściekłość na samą siebie. skończyło się to sięgnięciem po ratunek w postaci obrzydliwego jedzenia, pustych kalorii zawartych w słodyczach, jasnym pieczywie tostowym, chipsach, czekoladzie. to było potworne. jak ja tego nienawidzę! zaczyna mi się udawać, a w jednym momencie wszystko się chrzani. dzisiaj rano waga wynosiła 48,7, jutro pewnie podskoczy. ale postanowiłam się nie poddawać. będę zaczynać od nowa jak długo się da, póki nie przyniesie to rezultatów. do końca ferii muszę stracić przynajmniej 3 kg, średnio 0,5 kg na dzień (tak jak dotychczas) razy pozostałe dwanaście dni wynosi spadek 6 kg, choć szczerze powiedziawszy w to wątpię, by było aż tak dobrze. w pewnym momencie waga stanie i to jest nieuniknione, ale mam nadzieję zrzucić co najmniej te 3-4 kg, by po powrocie do nauki było widać różnicę. 

S T A R T