poniedziałek, 21 marca 2011

znudziło mi się już prowadzenie blogów. wiedziałam, że tak będzie. wróciłam do fotoblogów, choć to pewnie także mi się znudzi. wciąż walczę o chudość, wciąż dążę do perfekcji. wierzę, że ją osiągnę. także jeśli ktoś by chciał, to jestem dostępna na fotoblogu, o tutaj http://www.photoblog.pl/hungrysoul
trzymajcie się ciepło!

piątek, 4 marca 2011

waga: 50,5 kg
przenoszę się na;
wybaczcie mi tą długą nieobecność, postaram się teraz pisać regularnie.

poniedziałek, 21 lutego 2011

waga: 49,7 kg

dawno nie pisałam, a to oznacza tylko jedno - spierdoliłam. niestety mam za sobą kilka dni normalnego jedzenia, zero ruchu, zero ćwiczeń. w prawdzie bardzo dużo chodzę, ale to i tak nic. śnieg znowu spadł, więc bieganie póki co odkładam na dalszy plan. odpuściłam sobie dietę, ale już do niej powracam, potrzeba była mi przerwa. co dziwne nie wyszłam z wagą ponad 50,5 kg, co bardzo mnie cieszy. wczoraj miałam jednodniową głodówkę, a dzisiaj zaczynam dietę kopenhaską motylkową, która mam nadzieję, że tym razem zakończy się sukcesem. trzymajcie kciuki. następne ważenie - za tydzień.

niedziela, 13 lutego 2011

waga: 47,3 kg

do dnia wczorajszego nawet nie chcę wracać. był alkohol, nie zjadłam nic, nie wymiotowałam, doszłam do domu, byłam na maksa nawalona. zrobiłam coś czego zrobić nie powinnam. poza tym miałam niezłą histerię. kocham ten upust emocji. dziara na ręce niezła. ostro zaszalałam. ważne, że waga ładnie spadła. 
dzisiaj niedziela, zrobiłam sobie dzień jedzenia tego na co mam ochotę. wpłynie to dobrze na moją psychikę. jutro jedziemy dalej. przy okazji ferie się skończyły, szkoda. znowu ta nauka, odrabianie lekcji i zbieranie ocen. towarzyszy mi apatia, powiem szczerze, że apetyt straciłam. nawet samotnie uprawiam jogging, co wcześniej sprawiało mi trudność. czuję się zrównoważona, spokojna, lecz wciąż tłumię w sobie emocje. chyba dorastam, ciekawe doświadczenie. 

piątek, 11 lutego 2011

waga: 48,0 kg

nowością jest fakt, iż mój wzrost zwiększył się o kolejny centymetr. mierzę 163 i warzę równe 48 kilogramów. jestem spokojna i zrelaksowana, czuję, że cierpliwość mi się opłaci. w prawdzie dzisiaj takie czterysta kalorii z hakiem, lecz nie przejmuję się tym, gdyż do końca dnia już nic nie jem, z kolacji rezygnuję. śniadanie zjedzone o 9 rano, oraz obiad przed dwunastą dadzą mi energię na cały dzień. jutro zaś planuję na śniadanie zjeść bułkę-pizzę, gdyż mam na nią ochotę, a do końca dnia nic. dojdzie pewnie alkohol, który w weekend jest stałym aspektem, dodatkowo będzie zwiastować koniec ferii. ustabilizowałam wszystko i bez stresu prowadzę odchudzanie. zastanawiam się nad wspomagaczami w formie tabletek, na przykład therm-line, c.l.a.1300 fit active lub alli, jeszcze zobaczę jak będę stać z pieniędzmi, lecz podejrzewam, że czeka mnie nagły przypływ gotówki. 
zapraszam Was na drugiego blogspota, tam piszę pamiętnik, bardziej szczegółowy, ten jest tylko taki symboliczny. opisuje tam moje przemyślenia, nieco zmodyfikowane, w formie opowiadania, ale myślę, że jeśli lubicie czytać to co tutaj piszę, to ten drugi "pamiętnik" także się Wam spodoba.

czwartek, 10 lutego 2011

waga: 48,4 kg

waga ani drgnęła, ale nie przejmuję się tym. teraz muszę sobie zapracować, by poszło w dół. dzisiaj idę biegać dwie godziny. wczoraj ćwiczyłam około 50 minut. na szczęście jest w miarę ciepło, przedwiośnie zbliża się dużymi krokami, pomijając fakt, że zima ma powrócić. póki co mam zamiar skorzystać z pogody ile wlezie. wiosna zapowiada się bardzo aktywnie, po południowe biegi, wieczorne i poranne ćwiczenia, nie zapominając o nauce. ciężko będzie pogodzić wszystko ze sobą, ale dam radę. planuję także podszkolić się w rysowaniu, grze na gitarze i na harmonijce. będę także chodzić na rolki, rower, długie spacery. muszę dobrze się uczyć w tym semestrze, mam w planach ukończyć gimnazjum z paskiem na świadectwie. nikt mi w tym nie przeszkodzi. 
dzisiaj pewnie jakieś trzysta kalorii z hakiem, śniadanie i obiad, od 12:00 już nic nie jem. jestem zadowolona, że idzie mi tak dobrze i oby tak się utrzymywało jak najdłużej! śniadanie zjadłam o 9:30, zaokrąglając policzyłam za nie 150 kcal, obiad o 11:40 około 200 kcal, więc na dzisiaj zaokrąglone 350 kcal i na tym koniec. 

środa, 9 lutego 2011

waga: 48,4 kg

nie liczę kalorii, po prostu staram się rzadko, mało jeść, kalorie mnie stresują. nie lubię limitów, ani stawianych mi granic, gdyż jestem wolnym człowiekiem, bez ograniczeń i po prostu trzymam się diety opartej na danych owocach, warzywach i tak dalej. zrobiłam dzisiaj ciastka, nie wyszły tak jak miało być, ale były bardzo niskokaloryczne, więc skosztowałam cztery, może z 20 kcal na te cztery sztuki by było, albo i mniej. rano zjadłam grejpfruta, co właściwie też nie ma czegokolwiek niekorzystnego. nie walczę już z jedzeniem, po prostu nie jem i udaje mi się. trzeci dzień jest dobrze, czuję, że jestem na dobrej drodze. dzisiaj idę pobiegać, będąc owiniętą w folię, znowu się zdyszę, zmęczę, spocę, ale właśnie o to chodzi. zakwasy mam do teraz. postawiłam na sport na zewnątrz, nie lubię ćwiczyć w domu. prawdopodobnie w tym tygodniu jeszcze pojadę na rowery na dwie godziny, lub dłużej, co bardzo przysłuży mojej diecie. jestem coraz bardziej zachęcona do osiągnięcia ideału.
słyszę głos, ujawniający się poprzez mój oddech. on mówi mi dobrze, że mam walczyć, że dobrze mi idzie i, że coraz lepiej daję sobie radę. niedługo będę potrafiła sama się tak motywować, jak wcześniej, lecz teraz, potrzebny mi ten szept, który podpowiada co jest dobre, a co złe. tym szeptem jest Ana i wiem, że to ona, bo sama utworzyłam ją w swojej podświadomości.

wtorek, 8 lutego 2011

waga: 49,3 kg

dnia wczorajszego odmówiłam sobie jedzenia całkowicie. jedynie woda, sok jabłkowo-malinowy i cudowne uczucie pustki w żołądku. dzisiaj na śniadanie zjadłam jedynie pół grejpfruta i około 150 ml maślanki naturalnej, co na daną chwilę daje mi sto kalorii z hakiem i tak już pozostanie. wczoraj byłam godzinę biegać, zatrzymując się co pewien czas i wykonując ćwiczenia. dzisiaj planuję także pobiegać, nieco intensywniej niż wczoraj, lecz i tak było nieźle, skoro mam zakwasy na udach. czuję w sobie siłę. i postanowiłam jedną, jasną zasadę: "jeśli nie umiesz walczyć z jedzeniem, to po prostu nie jedz" i tego się trzymam. rysuję anorektyczki, swoje ideały, chude, kościste szkielety, to mi pomaga. piszę w pewnym sensie pamiętnik oraz jem minimum, tak jak było ustanowione. ten, drugi tydzień ferii, będzie przełomem w moim życiu. spędzę go aktywnie i mało jedząc. mam nadzieję zejść chociaż poniżej tych 48, do których ostatecznie dobijam, później zawalam i znowu jestem w punkcie wyjścia (50,4 kg, lub nawet i więcej). tym razem musi się to zmienić.

niedziela, 6 lutego 2011

waga: 50,4 kg 

tak, po raz kolejny przytyłam. dobrze, że jeszcze tylko ta feralna niedziela, niedziela, której nienawidzę. nienawidzę tej sztucznej, rodzinnej atmosfery. nienawidzę tych tłustych obiadów, ale kocham swoją rodzinę, kocham ojca, matkę, nawet to niegodziwe rodzeństwo. czy to jakaś wielkoduszność z mojej strony? nie, strach przed samotnością. jak można być samotnym, będąc owianym rodzicielską, lecz od niechcenia, troską? czuję się opuszczona, zdesperowana. umykam prawdzie, żyję wciąż w kłamstwie. już ugrzęzłam w tym na dobre, nie ma odwrotu. dla wyjaśnienia; kłamię tylko w wyjątkowych sytuacjach, jestem w tym dobra i już dawno przestałam odczuwać jakiekolwiek pożałowanie. 
założyłam drugiego bloga, będę na nim pisać jako chłopak, będzie to opowiadanie oparte na moim życiu. taki drugi "pamiętnik", lecz pisany przez moją drugą osobowość, tą, którą żyję przed wszystkimi, wbrew samej sobie. mam nadzieję, że kogoś z Was zainteresuje treść, którą będę umieszczać na tamtym blogspocie. dawno nie pisałam takich rzeczy, ale powiem nie skromnie, że mimo to nie brzmi to najgorzej. także zapraszam Was w link pod notką.

sobota, 5 lutego 2011

waga: ?? kg

wciąż nie chcę przyjąć tego do wiadomości, wiem ile waga wskazuje, lecz wstyd się przyznać. w moim żołądku przewala się alkohol, konkretnie wódka smakowa, woda gazowana i nie gazowana oraz tony żarcia, które pochłonęłam. wszystko powoli przechodzi przez jelita, jest trawione, wydalane i tak w kółko. cała ta monotonia, trwająca dosyć spory czas, natchnęła mnie do czegoś w formie pamiętnika, bądź opowiadania. pisanego, przez moje "drugie ja", w rodzaju męskim. zamieszczę to w kolejnej notce, a nuż ktoś się tym zainteresuje.  
nuży mnie sen. czas na zagnieżdżenie się w kołdrze, przy uchylonym oknie, które wpuszczać będzie chłód do mojego pokoju, oraz mego serca. przedzierające zimno, które gości we mnie od długiego czasu. namiętność i czułość, wrażliwość, którą miałam jako wchodząca w dojrzewanie nastolatka - zniknęła. w mej duszy zagościł chłód, obojętność, apatia i agresja. agresja, która ukrywa moje rozterki, desperację i ból. jak długo można udawać, że wszystko jest dobrze? jak długo jeszcze będę to potrafiła? idzie mi już coraz gorzej. chociaż... i tak tego nikt nie zauważa. rodzice mają młodsze rodzeństwo na głowie. ja już się nie liczę, bo potrafię pokierować swoim życiem. potrafię? ha! wolne żarty. nikt nigdy nie podejrzewa co robię. łykam tabletki, zadaję sobie ból fizyczny, bluzgam, kłamię, sięgam po alkohol. czy to jest ta droga, którą podjęła osoba potrafiąca kierować własnym, pieprzonym życiem? otóż odpowiedź jest niepodważalna, oczywista i jednoznaczna - nie
waga: ?? kg

do dnia wczorajszego nawet nie chcę wracać. to było godne pożałowania. skończyłam dzisiaj czytać "Sto pociągnięć szczotką przed snem", podobało mi się. później sięgnęłam po "Anna się odchudza", lecz to nie należało do ciekawych. było wręcz nudne i głupie. planuję dzisiaj przeczytać jeszcze "Pamiętnik Weroniki" oraz ściągam kolejne ebooki, by móc zagłębić się w ich treść.
 
"Zastał mnie wyciągniętą na łóżku, gdy z uwagą obserwowałam wielką muchę, która uderzała o klosz pod sufitem, powodując nieznośny hałas. Myślałam, że ludzie odbijają się konwulsyjnie o świat tak samo jak ten głupi owad. Hałasują, mieszają, kręcą się wokół różnych rzeczy, nie mogąc ich nigdy uchwycić do końca; czasami mylą pożądanie z pułapką i padają w niej trupem, gnijąc w klatce w świetle niebieskiego reflektora."

piątek, 4 lutego 2011

waga: 48,4 kg

jest kiepsko, ciągle opadam z sił, tłumi mnie chęć jedzenia, ale walczę z tym, nie mogę się poddać, ano - daj mi siłę. 
zjadłam dzisiaj na śniadanie tosta z dwóch kromek pieczywa słonecznikowego, do tego pół jabłka i pół pomidora plus kawa czarna. co oznacza, że dalsze posiłki muszę trochę zelżyć, ze względu na kaloryczność pieczywa. wasy nie miałam pod ręką, więc zastąpiłam to ciemnym chlebem. na daną chwilę wychodzi jakieś dwieście kalorii, bynajmniej tak mi się wydaje. 
zaczęłam czytać bardzo ciekawą książkę pt.; "Sto pociągnięć szczotką przed snem", bardzo mnie wciągnęła, za chwilę wracam do jej czytania. jeszcze akcja się nie rozkręciła, ale tematyka bardzo ciekawa, ciekawie napisana i przyjemnie się czyta. 
w dalszym ciągu nie ćwiczę. jedynie a6w, dzień ósmy. czy widzę efekty? tak, mój brzuch jest przyjemnie płaski, ale wciąż wiele mu brakuje do perfekcji, do chudości. waga powoli spada w dół. całkiem przyjemne tempo. na noc wypiłam litr wody nie gazowanej, z pewnością jeszcze zatrzymana jest w moim organizmie, co w efekcie daje niską różnicę wagi, 0,2 kg w ciągu dnia. jest dobrze.

czwartek, 3 lutego 2011

waga o godzinie 10:30 - 48,6 kg, a to oznacza, że w ciągu jednego dnia spadło 1,3 kg, co jest nie małym osiągnięciem. drugi dzień. daję radę, dzisiaj już nie mam problemu z pohamowaniem się od jedzenia. za to mój sen... upadek z wysokości, czułam jak roztrzaskuje mi się kręgosłup o posadzkę, posmak krwi w ustach, ta cholerna niemożność jakiegokolwiek ruchu. trochę wstrząsające kilka sekund po przebudzeniu.
dawno nie ćwiczyłam, ostatnio robię tylko a6w, pora w końcu się wziąć za resztę ćwiczeń. pewnie jeszcze zmiana planu ćwiczeń by się przydała, na jakiś bardziej zaawansowany. już wkrótce będzie cieplej, co zwiastuje bieganie, długie spacery, jazdę na rolkach, rowerze. w weekend możliwe, że wybiorę się na lodowisko, jeśli sprawy potoczą się jakbym chciała. póki co to ważna jest utrata wagi, jeszcze 8,6 kg, a później? sama nie wiem co pocznę. może wprowadzę jakieś zdrowe zasady żywieniowe w domu? wątpię by chcieli pójść mi na ustępstwo, za bardzo kochają słodycze, jedzenie po nocach i siedzenie z wywalonym brzuchem na kanapie. w sumie to i tak głupi pomysł, nie będę sobie szarpać nerwów.

środa, 2 lutego 2011

po raz drugi - pierwszy dzień kopenhaskiej motylkowej - powiódł się. mimo obrzydliwej chęci by się nażreć, podołałam wyzwaniu. obecnie jestem nieco wstawiona, dlatego mam tak wzmożony apetyt, ale walczę z tym i wiem, że dam radę. nie chcę być pieprzonym grubasem, który sobie dogadza na wszelaki sposób. od żarcia po napoje, zachcianki i inne ludzkie potrzeby. mam to głęboko w dupie, że lodówka pełna, a po szafkach pochowane są płatki, pieczywo, a dla mnie tata kupił batonika. mam to w dupie! nie zasługuję na jedzenie, nie zasługuję na nic. będę cierpieć i moje zachcianki zostaną niezrealizowane. a ja będę chuda! to największa nagroda.
kupiłam sobie trzy myszki. nazwałam je całkiem kusząco; Snickers, Mars i Twix. tak, jak te wysokokaloryczne batony, które aż się proszą o pochłonięcie je mimo diety. maleńkie myszy łaciate to coś co ratuje mnie w tej chwili. sięgając po czekoladową zakąskę pomyślę; "czy na pewno chcesz zjeść te urocze maleństwa, które goszczą w twoim domu? chcesz pozbawić je życia? co z tego, że jedzenie nie ma porównania w żywych stworzeniach. nie rób z siebie idiotki, jesteś silna, szmato, weź się w garść!" i to pomoże mi wytrwać. ana - tak to ona podpowiada mi te myśli. gani mnie w kierunku przeciwnym niż jedzenie, grubość i miliony kalorii. jutro zjem smacznie i nisko-kalorycznie w drugim dniu diety i będę z siebie dumna! ana i ja będziemy dumne, że zaczynam pojmować w czym biorę udział. a jest to droga do perfekcji, chudości i piękna! 

wtorek, 1 lutego 2011

moim największym problemem jest jedzenie. dzisiaj spierdoliłam sprawę. wezbrała się we mnie złość, straszna złość, gniew i wściekłość na samą siebie. skończyło się to sięgnięciem po ratunek w postaci obrzydliwego jedzenia, pustych kalorii zawartych w słodyczach, jasnym pieczywie tostowym, chipsach, czekoladzie. to było potworne. jak ja tego nienawidzę! zaczyna mi się udawać, a w jednym momencie wszystko się chrzani. dzisiaj rano waga wynosiła 48,7, jutro pewnie podskoczy. ale postanowiłam się nie poddawać. będę zaczynać od nowa jak długo się da, póki nie przyniesie to rezultatów. do końca ferii muszę stracić przynajmniej 3 kg, średnio 0,5 kg na dzień (tak jak dotychczas) razy pozostałe dwanaście dni wynosi spadek 6 kg, choć szczerze powiedziawszy w to wątpię, by było aż tak dobrze. w pewnym momencie waga stanie i to jest nieuniknione, ale mam nadzieję zrzucić co najmniej te 3-4 kg, by po powrocie do nauki było widać różnicę. 

S T A R T

poniedziałek, 31 stycznia 2011

pierwszy dzień diety kopenhaskiej motylkowej. jest dobrze, jestem najedzona, a zjadłam ledwo 259 kcal. to dzięki tej smacznej obiadokolacji, w prawdzie w planie była tylko pierś z kurczaka i sałata, ale ja dorzuciłam jeszcze trochę brokułów i ogórka kiszonego (wszystko zielone co miałam w lodówce). do tego piąty dzień a6w rano, już czuję efekty, mój brzuch zaczyna nabierać odpowiednich kształtów. rozpoczynam z wagą 49,5, ze względu na wczorajsze wybryki, ale po dniu głodówki powrót pół kilograma mnie nie martwi. przy okazji podam swoje wymiary, by mieć co porównywać pod diecie. zrobiłam też zdjęcie, być może kiedyś wstawię je z porównaniem po utracie kilku kilogramów. wszystko przy wzroście 162.

udo - w najgrubszym miejscu: 48, po środku: 43, nad kolanem: 35
łydka - w najgrubszym miejscu: 32
biodra - linia kości biodrowych 76 
talia - 66
piersi - 73 
brzuch - linia pępka: 68
pupa - poniżej bioder, pośladki: 80
ręka - biceps: 25, przedramię: 23, nadgarstek: 14

najtrudniej jest mi zrzucić chociaż jeden centymetr z łydek, wymiar ich jest od dwóch miesięcy taki sam, choć startowałam z 34. kiedyś, gdy zdecyduję się zakończyć diety i osiągnę oczekiwane rezultaty może porównam wszystko ze sobą. 

niedziela, 30 stycznia 2011

trochę się poddałam, ze względu na obiad i inne pokusy, ale wciąż jestem w grze. od jutra dieta kopenhaska-motylkowa, jestem gotowa ją rozpocząć, wiem, że osiągnę oczekiwane efekty. wymiary i wagę podam jutro i rzecz jasna startuję. trochę naginam zasady tej diety, gdyż posuwam się do palenia, nie odmawiam alkoholu oraz nadużywam nieco leków, ale myślę, że nazwanie tej diety jakoś konkretnie pomoże mi wytrwać w niej do końca. tak, czy siak efekty będą te same. wolę trzymać się diet niż wymyślonego jadłospisu, gdyż w moim wypadku to nigdy nie skutkuje. wolę jebnąć sobie głodówkę niż jeść cokolwiek bym sobie zaplanowała. dlatego wolę mieć ustalony plan, uznać to za dietę i trzymać się tego. w weekend trudno mi znaleźć czas na godzinę ćwiczeń, ale jako, że ferie się zaczęły czasu będę mieć co nie miara.

"Kto nie dotrze do fal nie popłynie na ich grzbiecie"
wczoraj głodówka, dzisiaj około dwustu kalorii i piąty dzień a6w. na wadze równe 49 kilogramów. wszystko przebiega bez zakłóceń.


sobota, 29 stycznia 2011

uświadomiłam sobie ważną rzecz. teraz wiem już czego chcę, co mogę, a czego nie powinnam. wraz z tą wiedzą wstępuję pewnym krokiem na drogę ku perfekcji. waga dzisiaj rano na czczo: 49,5 kg, a teraz już tylko w dół. rozpoczynam głodówką, dzisiaj, a jutro może też, lub w ostateczności minimum kalorii. od poniedziałku kopenhaska-motylkowa, o której przeczytałam w internecie. wracam pełnią sił, dążę do 40 kg i osiągnę to. rozpoczęły mi się ferie, będę mieć dużo czasu na ćwiczenia, spacery i pilnowanie diety. w moim kalendarzu zapisuję plan posiłków, to co zjadłam, kiedy zawaliłam (z tym już koniec!) oraz, czy ćwiczyłam czy nie. będę go prowadzić regularnie.


środa, 26 stycznia 2011

wczoraj zawaliłam. na szczęście rano wypiłam senes, wieczorem też, więc ładnie mnie przeczyściło. mimo tego co pochłonęłam, waga wciąż jest całkiem przyzwoita, 49,9 kg, dobrze, że nie 50... dzisiaj zjadłam około trzystu kalorii, na samo śniadanie, więc już do końca dnia nic nie jem. planuję na czwartek-piątek głodówkę. choruję, staram się wykurować, wieczorem napada mnie wilczy apetyt, przy okazji popadam w przygnębienie, które potrafi stłumić jedynie jedzenie. przeklęte jedzenie, nie chcę szukać w nim pocieszenia, nie jest mi potrzebne. sen! tak, sen jest dobry na wszystko. następnym razem pójdę po prostu spać.
rany się goją, już prawie nie boli, dzisiaj już postaram się zrobić drugi dzień a6w, zaś wieczorem, lub późnym po południem skuszę się na ćwiczenia. rozłożyłam się już niemiłosiernie; gorączka, spuchnięte gardło, katar, kaszel, duszności i chrypę. skrzeczę jak stara wrona. uroki grypy. 



wtorek, 25 stycznia 2011

przeziębiłam się. teraz leci po kolei po całej rodzinie, ja jestem druga w kolejce. wraz z bratem cherlamy na cały dom, w powietrzu unoszą się bakterie, na pewno na ferie wszyscy będziemy pochorowani. plusem jest tylko to, że nie mam apetytu, zaś co gorsza nici z ćwiczeń. nie jestem w stanie, dodatkowo mam posiniaczone łydki z przodu oraz pochlastane udo. uniemożliwia mi to wszystko jakikolwiek wysiłek fizyczny, muszę przeczekać te najgorsze dni i przypilnować, by rany się trochę podgoiły. 
waga: 49,4 kg dzisiaj rano. zmierzam ku perfekcji, osiągnę 40 kg. zainspirowała mnie pewna osoba, oraz książka "chuda", którą kończę czytać. nie wiem co mnie wczoraj poniosło, ale na moim udzie widnieje napis "don't eat, bitch". dodam, że byłam pijana, więc bez skrupułów sięgnęłam po żyletkę z maszynki do golenia i rozpoczęłam swój masochistyczny rytuał. po wczorajszej wizycie u psychiatry stwierdzono u mnie zaburzenia depresyjno-lękowe. dobrze, że nie wiedzą, że wciąż dokonuje autodestrukcji, bo by mnie zamknęli na oddziale. już chcieli, ale się wymigałam. tyle historii z mojego życia. teraz dążę do chudości i to jest najważniejsze.

"W poważnym samookaleczeniu – żyletką, czy nożem – chodzi o uwolnienie wewnętrznego bólu. To ukaranie samego siebie, a jednocześnie wołanie o pomoc. Oznacza „popatrz, ile we mnie cierpienia”."

poniedziałek, 24 stycznia 2011

taka byłam pewna, chętna i gotowa, a w ciągu jednej chwili wszystko się posypało. zjadłam śniadanie, i to nie takie zwykłe. wręcz przeciwnie. nie zważałam nawet na to co jem. gdyby wrócić pamięcią do tego co pochłonęłam to wychodzi około pięciuset kalorii, co będzie dzisiejszym limitem. czas rozpocząć walkę z jedzeniem, apetytem i ochotą. chcę, by ana odciągała mnie od jedzenia. fakt, że wypiję senes wcale mnie nie usprawiedliwia. teraz pora na ćwiczenia, robię pierwszy dzień aerobicznej szóstki weidera, do tego godzina innych ćwiczeń. wieczorem mam wizytę u psychiatry. zresztą, co to za różnica. czuję się przygnębiona i stłamszona wyrzutami sumienia. do końca dnia już wystrzegam się jedzenia jak ognia. 


"Wszystko, na co się zasługuje, to wyłącznie ból. Nie można być leniwą. A inni ludzie powinni dostrzec Twoje wielkie wewnętrzne cierpienie."



niedziela, 23 stycznia 2011

odliczam godziny, minuty do wielkiego startu. jestem pewna tego jak jeszcze nigdy. czuję się jak przy odliczaniu sekund do nowego roku. wiem, że mi się uda, wiem, że dam radę. ma to dla mnie ogromne znaczenie. prowadzi mnie książka "chuda", która swoją treścią motywuje mnie do działania. czuję, że ana rośnie we mnie, zbiera siły, by przejąć kontrolę nad tym co jem. dietę rozpocznę dniem, tak zwanym: głodówką, czyli o samej wodzie i herbatach, a także kawie. będzie to dzień triumfu, dzień, w którym rozpocznę wszystko na nowo.

"Z pustym żołądkiem czułam, że panuję nad sytuacją, czułam się spokojna, przy zdrowych zmysłach i bezpieczna. Wszystko będzie dobrze, potrafię to kontrolować, potrafię kierować moim ciałem i obrzydliwą słabością do jedzenia, poradzę sobie."
  


staram się solidnie przygotować, by nie zawieść siebie i any, która ostatnio motywuje mnie do ćwiczeń, szepcze złowrogo - "ćwicz, męcz się, musisz sobie na mnie zasłużyć, pokaż na co cię stać, ruszaj się grubasie!". spisałam produkty, które będę spożywać często, od czasu do czasu, rzadko, oraz te, których muszę unikać. wyszła spora lista, starałam się uwzględnić jak najwięcej, postawić wytyczne.
zjadłam dzisiaj zbyt dużo, chciałam odpuścić, ale ona każe mi wytrwać. muszę odpokutować, dzisiaj już nic nie jem. zjebałam po całości sięgając po chipsy, które surowo są zakazane, oraz dwie kostki kinder bueno. wypiłam senes, przeczyści mnie. jeszcze wieczorem poćwiczę, by choć trochę odpracować to co zrobiłam. wracam do lektury, dzięki, której czuję, że jestem blisko any. jest mi potrzebna.

"Niektórzy tak bardzo pamiętają o celu, do którego zmierzają - iż zapomnieli o ruszeniu z miejsca” - Władysław Grzeszczyk

sobota, 22 stycznia 2011

"Chudość jest zewnętrzną manifestacją głębszego problemu. A co do pomysłu, że bycie chudym pozwala się lepiej poczuć, to bzdura."

cytat pochodzi z książki "chuda", którą właśnie czytam. moja opinia jest bezsprzeczna: sama prawda. właściwie to jest w tym coś co dotyczy mnie. tak na prawdę nie chcę się dobrze czuć we własnym ciele, bo i tak nigdy tak nie będzie. chodzi mi o pokazanie mojej wewnętrznej boleści. desperacko próbuję zwrócić na siebie uwagę. czuję się niedoceniana. nie jest mi z tym dobrze, potrzebuję chociaż krzty miłości, uwagi. dlatego chcę schudnąć. właśnie dlatego. teraz, gdy sobie to uświadomiłam, wiem, że będę dążyć do celu. jutro obiad u babci - nic więcej. zaczynam walkę. wstępuję na drogę do perfekcji i chudości. ano - pomóż mi, bądź głosem w mojej głowie i poprowadź mnie. 


piątek, 21 stycznia 2011

pewne słowa trafiły do mojej głowy jak grom z jasnego nieba. "nie bój się zmiany na lepsze". to jest mój problem. strasznie boję się zmiany na lepsze. cholernie się boję, mimo, że tego chcę. właśnie teraz, w tym momencie czuję, że mam siłę i mogę zacząć już od dnia jutrzejszego, za niespełna godzinę. właściwie rozpoczęłam już teraz. ćwiczyłam, bardzo intensywnie przez godzinę i piętnaście minut. czułam siłę. czułam ten głos podpowiadający mi co mam robić, wrócił. ana - wróciła do mnie. wróciła i teraz pokieruje mym życiem i moją dietą. schudnę, wiem to. jednakże będzie to sekret. tajemnica...



kochane, potrzebuję rady. potrzebuję pomocy, by znów zagłębić się w tok odchudzania. trzy posiłki dziennie, zero słodyczy, białego pieczywa... jeszcze nie dawno potrafiłam żyć pod tą presją, a teraz wszystko wymyka mi się spod kontroli. kolejny dzień zaliczam do tragicznych i nieudanych. obiecuję od poniedziałku wziąć się do roboty. nowy tydzień i nowa szansa. chcę odzyskać utracony zapał. chcę znów cieszyć się z sukcesywnie zrzuconych kilogramów. chcę znów być na drodze do perfekcji.
właściwie zacznę już jutro. książka "chuda" dała mi trochę do myślenia. chcę odnaleźć w sobie ten głos, który będzie mną kierował. na początek pięćset kalorii na dzień. to dobra suma. do tego godzina intensywnych ćwiczeń, jeśli będzie ciepło to dwie godziny biegania, plus spacer pieszo minimum godzina dziennie. do tego herbaty odchudzające, co jakiś czas te z efektem przeczyszczającym. mam dokładny plan. czas wprowadzić go w życie.


tak, waga 50,1 kg. dobijające, nie mogę się pogodzić tym faktem, aż tak się zapuścić? ana się ode mnie odwróciła, a już dobijałam wagi 47,8. jedna chwila, jeden moment i rzuciłam się na lodówkę. nie chciałam wymiotować, piłam mnóstwo herbat przeczyszczających, a robię to do teraz. dzień w dzień, rozpoczyna się niewinnie, jedna kromka chleba. dalej już prowadzi mnie beznadziejny głos, który mówi mi "i tak już zjebałaś! jak spierdolić to do końca. masz senes, wypijesz go, przeczyści Cię". beznadziejne myślenie. muszę pamiętać, że zaczynając jeść - nie mogę przestać. dlaczego to nie dochodzi do tej mojej pustej głowy, usadzonej na grubym cielsku? jestem gruba, tłuszcz ze mnie spływa, a ja dalej pcham się w to cholerne jedzenie. 
jest godzina 10:52. mdli mnie, czuję jak mi kiszki marsza grają. mój żołądek woła o jedzenie, ale nic z tego. muszę sprawiać pozory najedzonej, znowu będzie alkohol. boję się, cholernie się boję, że znowu się poddam. nie zrobię już tego anie, przepraszam Cię, od teraz chcę być posłuszna, chcę pokornie sycić się uczuciem głodu.

czwartek, 20 stycznia 2011

pragnę być motylem, chcę chudości i przyjaźni z aną. dzisiaj rozpoczynam nowy rozdział w swoim życiu. jestem zwolenniczką anoreksji, nie jako ciężkiej choroby, lecz jako styl życia. jako bycie chudą, perfekcyjną i kościstą. dlatego dążę do czterdziestu kilogramów. i uzyskam to z pomocą any. od tej chwili nie zjem nic, będę jadła jak najmniej, ćwiczyła jak najwięcej. jesteście ze mną?

waga: 50 kg
chcę: 40 kg
wzrost: 162 cm